środa, 2 grudnia 2015

"Odpuszczenie Marsa byłoby katastrofą"

Opublikowany wczoraj przez IFL krótki wywiad z dyrektorem NASA, Charlesem Boldenem, to bardzo budujący materiał. Nie zamierzam tutaj powielać jego treści - wszyscy ciekawi mogą podążyć za linkiem. Chciałbym jednak skupić się na chwilę na myśli moim zdaniem zasadniczej, której rdzeń posłużył mi za tytuł tej notki:
Do I think we’re at the point of no return? Not quite (...) To stop now and turn around, and go back and say okay, let’s think about another place we want to go, let’s think about focusing on lunar exploration and just take a hiatus there, I think it would be disastrous, personally.
 Mieliśmy w naszej historii już jeden taki moment. Zwycięstwo NASA w wyścigu kosmicznym, paradoksalnie, stało się gwoździem do trumny ambitnych programów kosmicznych. Księżyc został osiągnięty, Rosjanie upokorzeni... A po kilku misjach pojawiły się pytania. Typowe, mordercze dla nauki pytania: "po co?", "dlaczego łożyć na to pieniądze?", "co z tego mamy?". W rezultacie prezydent Nixon zadecydował o przekierowaniu NASA z powrotem na niską orbitę.

W zamyśle ludzkość miała dostać tani i efektywny sposób na osiągnięcie kosmosu (Space Shuttle), a na pokładach stacji kosmicznych miały powstać supernowoczesne laboratoria. I w sumie ISS jest jedyną trwałą pozostałością tego zwrotu. Z tym jednak szczegółem, że jej istnienie byłoby niemożliwe, gdyby nie... Rosjanie.

Owszem, NASA ma na swoim koncie poważne osiągnięcia. Programy Pioneer i Voyager, łaziki marsjańskie, teleskop Hubble'a... Można jednak zadać pytanie - czy do ich realizacji konieczny był tak gwałtowny wzrost? Carl Sagan zwrócił w Błękitnej kropce uwagę, że NASA była w latach 70. w stanie organizować przynajmniej dwa starty rakiety Saturn V rocznie. Jedna taka rakieta wynosiła na orbitę do 140 ton ładunku. Dla porównania, Space Shuttle był w stanie udźwignąć 27,5 tony, a obecnie najpotężniejsza rakieta Delta IV Heavy - niespełna 29 ton. Czy można to nazwać inaczej, jak regresem?

Ciężko mi oprzeć się wrażeniu, że nadciągające przełomy - Oriona, Space Launch System, Dragona i całą infrastrukturę SpaceX - ludzkość była w stanie osiągnąć już kilka dekad temu. Przecież nawet sama SLS - oczko w głowie NASA - jest "jedynie" wynajdywaniem koła na nowo, po tym jak prezydent Obama zamknął projekt Constellation i związaną z nim rakietę Ares. Jakąkolwiek dalszą perspektywę cały czas przesłaniają te same przeklęte pytania: "skąd pieniądze?", "po co?"...

Czy przy takich doświadczeniach dziwi przebrzmiewająca z wypowiedzi Boldena obawa, że wszelkie poczynione postępy mogą zostać zaprzepaszczone?

Nasza Ziemia nie jest studnią bez dna. Pewnego dnia może się okazać dla nas za mała, a jej zasoby zbyt ubogie, by wyżywić narośl cywilizacji. Nikt nie wie, kiedy ta chwila nadejdzie. Mam jednak nadzieję, że kiedy nastanie, ludzkość nie będzie po raz kolejny od nowa wynajdywać kosmiczne koło...

poniedziałek, 23 listopada 2015

Kolejny krok Elona Muska

Każdy interesujący się branżą kosmiczną z pewnością kojarzy nazwę SpaceX. Spośród wielu firm, które powstały w celu swoistej prywatyzacji sektora kosmicznego, dziecko Elona Muska osiągnęło największe sukcesy. I wszystko wskazuje na to, że droga ku prawdziwemu przełomowi jest coraz krótsza.

Test systemu ewakuacji kapsuły Dragon 2
(źródło: NASA)
NASA potwierdziła wczoraj, że podpisze ze SpaceX kontrakt na dostarczenie w 2017 pierwszej załogi na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Tym samym NASA uniezależni się od usług Roskosmosu, a ludzkość po raz pierwszy od wycofania z użycia Space Shuttle nie będzie skazana w załogowych lotach kosmicznych na jeden jedyny rodzaj statku kosmicznego.

Można spytać, na ile prywaciarz (wybaczcie pejoratywne sformułowanie) jakim jest Musk jest w stanie przemodelować do tego stopnia kwestię lotów załogowych? Cóż, patrząc na dotychczasowe osiągnięcia - szanse są spore. Zbudowana przez SpaceX rakieta nośna Falcon 9 może się pochwalić 18 udanymi startami na 19 podjętych - co daje mu podobną niezawodność, co słynnemu rosyjskiego Protonowi. Oczywiście, Proton ma za sobą prawie pół wieku służby - ale pamiętać należy, że Falcon 9 jest projektem nowym, który zgodnie z logiką powinien cierpieć na choroby wieku dziecięcego. Dla porównania, wspomniany Proton uległ podczas swoich 19 pierwszych startów aż 10 katastrofom.

Dragon V2 (źródło: SpaceX)
Sam statek załogowy - Dragon V2 - jest na pośrednim etapie rozwoju. Prototyp przeszedł pierwsze testy - ale nie dokonał jeszcze żadnego lotu bezzałogowego. W maju przyszłego roku pierwszy start ma odbyć rakieta Falcon Heavy, przewidziana do wynoszenia "Smoka" na orbitę. Jak widać, czasu jest niewiele. Dotychczasowe testy przechodzą jednak gładko - i wierzę, że Elon Musk dopnie swego, podobnie jak dokonał tego z misjami zaopatrzeniowymi na ISS.

Co to będzie oznaczać dla pozostałych programów kosmicznych? Dla NASA - możliwość przeznaczenia zaoszczędzonych środków na inne projekty. Orion nie będzie musiał zajmować się 'trywialnymi' zadaniami - zainwestowane weń fundusze będzie można przeznaczyć na misje księżycowe, może nawet marsjańskie. SpaceX z kolei na pewno dobrze spożytkuje otrzymane od NASA pieniądze. Musk nie kryje, że jego celem jest wylądowanie na Marsie. A Dragon V2 na pewno jest ku temu bardzo dużym krokiem.

A inni? Uniezależnienie się NASA od Roskosmosu może oznaczać jedno z dwóch - albo implozję już przeżywającego problemy rosyjskiego programu kosmicznego, albo dać mu impuls do skupienia się na własnych projektach - opisywanym już wcześniej Łuna-Głob czy na budowie następcy dla sędziwego Sojuza. Bardzo chciałbym, żeby ziścił się ten drugi scenariusz - nie tyle z sympatii dla Rosjan, co ze względu na to, że rywalizacja taka mogłaby podziałać mobilizująco na obydwie strony.

I jeszcze jedno pytanie - czy Chiny, cały czas pretendujące do stanięcia w jednym szeregu z pionierami eksploracji kosmosu, podejmą wyzwanie? Do tej pory ich ambitny program kosmiczny mógł pozostawać na wpół w sferze deklaracji. Ale czy rozwiązanie rąk NASA nie będzie oznaczać, że i tym razem Amerykanie będą mogli prześcignąć wszystkich w drodze na Księżyc i Marsa? Czy ambicja chińskiego smoka pozwoli bezczynnie śledzić rozwój kosmicznych wypadków?

Czas pokaże. A na chwilę obecną trzymam kciuki, by Musk po raz kolejny udowodnił, że jest wcieloną wersją komiksowego Tony'ego Starka.

poniedziałek, 16 listopada 2015

W drodze na (wirtualny) Księżyc

Gry komputerowe rzadko kojarzą się z nauką czy poważną wiedzą - ale myliłby się ten, kto uważałby je za całkowicie bezwartościowe w kwestii pozyskiwania wiedzy. Nauka przez zabawę to rzecz stara jak świat - a rozwój elektroniki poszerzył definicję zabawy do przytłaczających rozmiarów - czego dowodem jest Buzz Aldrin's Space Program Manager, której poświęciłem praktycznie cały ostatni weekend.

Dostępna poprzez platformę Steam gra pozwala ci wcielić się w rolę administratora jednej z trzech agencji kosmicznych - amerykańskiej, radzieckiej i fikcyjnej ogólnoświatowej - w pierwszych latach kosmicznego wyścigu. Do twoich obowiązków należy rozbudowa kosmodromu, wyznaczanie priorytetów badawczych, zatrudnianie i szkolenie personelu oraz, jakżeby inaczej, organizowanie misji.

W kosmos można wysłać imponującą paletę pojazdów i sond - od Sputnika, przez statki Gemini i Wostok, aż po lądownik Apollo i jego radzieckiego odpowiednika - Sojuza LOK. Każda udana misja oznacza zwiększenie budżetu, co pozwala z kolei na organizowanie liczniejszych i bardziej skomplikowanych misji... I tak aż do udanego lądowania na Księżycu. Oczywiście, Srebrny Glob nie jest jedynym celem - udane wysłanie sondy na Marsa czy Wenus również jest wielkim osiągnięciem, przybliżającym twój kraj do zwycięstwa w wyścigu.

Cape Canaveral na początku kampanii
Patronat Buzza Aldrina - załoganta misji Apollo 11 i partnera Neila Armstronga podczas jego historycznego spaceru po powierzchni Księżyca - zobowiązuje. I widać, że twórcy do tego zadania się przyłożyli. Praktycznie każda misja składa się z kilku komponentów (np. w wypadku misji Sojuz jest to rakieta nośna, statek, skafander kosmiczny oraz moduł dokujący), do opracowania których potrzebne są odrębne zespoły badawcze. Każdy komponent ma swoją niezawodność, zależną od poświęconego na jego opracowanie czasu i umiejętności naukowców. Niebagatelną rolę odgrywa również obsługa naziemna, od wyszkolenia której zależy praktycznie każdy etap lotu.

Na szczęście mechanika gry jest stosunkowo dobrze wyjaśniona poprzez dostępną w grze pomoc, a zawarty w tak zwanej Buzzpedii wyczerpujący opis poszczególnych misji i ich komponentów ułatwia zaplanowanie i realizację poszczególnych etapów programu. Rozgrywka odbywa się w systemie turowym - nie ma więc pośpiechu w podejmowaniu decyzji. A jako że w końcowym etapie rozgrywki pod twoimi skrzydłami może się znajdować nawet i tuzin programów obsługiwanych przez niemal setkę personelu, możliwość spokojnego przejrzenia wszystkich danych jest tym bardziej ważna.

Ku Księzycowi!
Wielkim plusem jest pieczołowitość i wierność, z jaką odwzorowano poszczególne misje. Przykładowo, przy projekcie Wostok należy (po opracowaniu rakiety nośnej oraz statku) dokonać szeregu bezzałogowych misji testowych; ich pominięcie nie uniemożliwia wysłania od razu misji załogowej - ale tak przyspieszony lot będzie znacznie bardziej ryzykowny. Podobnie zaniedbanie dopracowania jednego komponentu (np. skafandrów kosmicznych) może spowodować w krytycznym momencie katastrofalną awarię, kosztującą życie załogę. Pamiętaj - wyścig na Księżyc jest zbyt prestiżową sprawą, by pozostawiać na stanowisku niekompetentnego administratora...

W tej beczce miodu jest jednak całkiem spora łyżka dziegciu. O ile od strony realizmu i szczegółowości ciężko cokolwiek grze zarzucić, to o tyle od strony samego interfejsu parę zarzutów się znajdzie. Dotarcie do potrzebnych ekranów wymaga często przeklikania się przez kilka dodatkowych okienek. Również ekran personelu pozostawia sporo do życzenia - przerzucanie badaczy z jednego projektu do drugiego lub odsyłanie ich na szkolenie jest czasochłonne. Na pierwszych etapach gry nie przeszkadza to zbytnio - ale gdy mamy do czynienia z kilkudziesięcioma osobami pracującymi przy różnych projektach, połapanie się może zajmować zdecydowanie za dużo czasu. 

Pewne wątpliwości budzi też system nadzorowania misji. Nie masz jako administrator kontroli nad poszczególnymi etapami lotu - prowadzą je kontrolerzy naziemni do spółki z załogą. Jak już wspomniano, każdy komponent ma swoją niezawodność - co znaczy że prędzej czy później dojdzie do awarii. W momencie jej wystąpienia musisz podjąć decyzję - czy zdać się na aktualny zespół, czy (za dodatkową opłatą) zaangażować awaryjny zespół ekspertów. Gra następnie oblicza szanse na rozwiązanie problemu - i podaje ci rezultat. W rezultacie dochodzi jednak do sporych uproszczeń; przykładowo, awaria w stylu Apollo 13 jest w Buzz Aldrin's Space Program Manager wyrokiem śmierci dla załogi - nie ma opcji porzucenia misji i awaryjnego powrotu na Ziemię. Awaria, nieudana próba jej zażegnania - i do widzenia, misja nieudana. Dochodzi też do sytuacji z pogranicza czarnego humoru - praktycznie całkowicie udana misja kończy się śmiercią załogi na etapie... Odzyskania kapsuły powrotnej. Nieprzeszkadzającym w grze, ale jednak niedopatrzeniem, jest system generowania personelu - na skutek którego radziecki program kosmiczny zasilić może całkiem spore grono czarnoskórych osób o wybitnie anglosaskich imionach...

Jeden mały krok dla człowieka...
Jak ocenić więc Buzz Aldrin's Space Program Manager? Z pewnością jest to gra ambitna. Duża ilość informacji do przyswojenia i ogarnięcia stanowi wyzwanie dla gracza - ale zostawia go z całkiem solidną wiedzą odnośnie wyścigu kosmicznego, w czym spora zasługa wspomnianej Buzzpedii oraz współudziału prawdziwego kosmonauty w tworzeniu gry. Wspomniane wady zakłócają nieco ten obraz - nie zmieniają jednak faktu, że każdy entuzjasta eksploracji kosmosu powinien rozważyć przynajmniej rzut oka na tą bardzo ciekawą i wciągającą pozycję.

środa, 11 listopada 2015

Ile asteroid krąży w pobliżu Ziemi?

Dzisiaj krótko, ale dalej mam nadzieję że ciekawie.

W bogatym kalendarzu świąt dziwnych i przedziwnych mamy obchodzony w tym roku po raz pierwszy Dzień Asteroid, mający na celu szerzenie na świecie wiedzy o naszym najbliższym kosmicznym sąsiedztwie.

W ramach obchodów youtuber i astronom Scott Manley przygotował krótki film, pokazujący jak wyglądałoby niebo, gdybyśmy mogli widzieć wszystkie orbitujące w pobliżu Ziemi asteroidy. Widok tyleż ciekawy, co mrożący krew w żyłach (pamiętajmy, że wybuch nad Czelabińskiem był spowodowany przez kosmiczny żwir)...

poniedziałek, 9 listopada 2015

Lecąc przez fontanny Enceladusa

Enceladus na tle Saturna (źródło: NASA)
Kilka dni temu (a ściślej - 28 października) sonda Cassini przemknęła zaledwie 50 kilometrów od południowego bieguna Enceladusa - szóstego co do wielkości spośród księżyców Saturna. Na pierwszy rzut oka - lodowa kula, jakich wokół gazowych olbrzymów znajdziemy sporo. Na drugi - nasza największa szansa na odnalezienie życia pozaziemskiego.

Od dłuższego czasu wiadome było, że pod grubą lodową skorupą Europy znajduje się ocean ciekłej wody. Problem tkwi w tym, że zbiornik ów znajduje się głęboko, przynajmniej kilkanaście kilometrów pod powierzchnią. Bezpieczne (przede wszystkim dla tamtejszego środowiska) przewiercenie się przez taką warstwę stanowi nie lada wyzwanie - przynajmniej w najbliższej przyszłości.

Na szczęście Europa od pewnego czasu nie jest jedynym znanym nam ciałem posiadającym takie cudo natury. W tym roku zdobyto mocne przesłanki na to, że ocean kryje się pod powierzchnią Ganimedesa, największego księżyca Jowisza (pomińmy na tę chwilę milczeniem kwestię tego, że dowiercić się do niego trzeba by było nie tylko przez lód, ale też i przez skały). O istnieniu oceanu pod powierzchnią Enceladusa również wiadomo nie od dzisiaj - dopiero niedawno jednak zdobyto dowody na to, że jest on dla nas znacznie łatwiej dostępny niż te wcześniej opisany.

Wkrótce po wejściu na orbitę Saturna Cassini zaobserwowała gejzery wyrzucające z Enceladusa całe chmary wody - szacowane na 250 kilogramów na sekundę - na wysokość ponad 2000 kilometrów. Co to oznacza? Ano, dwie rzeczy:
  • woda z głębin Enceladusa ma swobodny dostęp na powierzchnię
  • jakieś źródło energii podgrzewa wodę na tyle, by gejzery mogły zaistnieć
Źródłem tej energii najprawdopodobniej są pływy Saturna i pozostałych księżyców. Wiadomo, że oddziaływanie takie jest w stanie wzbudzić wulkany na Io - nie dziwiłoby więc, że wystarcza ono do utrzymania wody w stanie ciekłym. Kwestią otwartą pozostają właściwości owego oceanu. Jeśli okaże się, że znajdują się w nim substancje organiczne, potencjalne produkty przemiany materii i/lub podobne związki - będzie to mocna przesłanka ku temu, że mroczne głębiny tętnią obcym życiem. Na Ziemi istnieją całe niezależne od światła słonecznego ekosystemy, zasilane energią przydennych kominów geotermalnych - nie znamy powodu, dla którego analogiczne zjawisko nie mogłoby zasilać hipotetycznego ekosystemu Enceladusa.

Oczywiście, Cassini (z braku odpowiedniej aparatury) nie jest w stanie stwierdzić, czy w przechwyconych drobinach znajduje się życie - co wyraźnie podkreśla na stronie misji NASA. Nawet odkrycie wspomnianych substancji organicznych nie będzie stuprocentowych dowodem na jego istnienie. Znalezienie ich da jednak impuls do organizacji kolejnych misji, odpowiednio już pod tym kątem zaprojektowanych i wyposażonych.

"Fontanny Enceladusa" (źródło: NASA)
Ich możliwą skalę pozwala sobie wyobrazić jedno porównanie. Nadciągający test nowej rakiety NASA - potężnego, przeznaczonego dla załogowego Oriona Space Launch System - da nam możliwość wynoszenia na orbitę statków o masie do 130 ton. Dla porównania - sonda Cassini (wraz z potrzebnym na dotarcie do Saturna paliwem) ważyła nieco ponad 5,5 tony. Ciężko sobie wyobrazić, ile danych mogłoby zgromadzić i ile badań mogłoby wykonać urządzenie o masie prawie trzydziestokrotnie większej...

niedziela, 8 listopada 2015

Światotworzenie

Starożytny Mars (autor: Ittiz)
Czwartkowe ogłoszenie przez NASA wyników pomiarów dokonanych przez sondę MAVEN przybliża nas kolejny krok do zrozumienia Marsa jako świata. Wiemy już, jaki dokładnie mechanizm pozbawił Czerwoną Planetę jej atmosfery. To nasze jedyne, najwspanialsze Słońce (a ściślej generowany przezeń wiatr słoneczny) zdmuchuje z Marsa 100 gramów materii na sekundę. Biorąc pod uwagę, że proces ten trwa od miliardów lat, ciężko się dziwić, że nasz sąsiad w niczym nie przypomina rajskiej planety, jaką na tle znanego nam kosmosu jest Ziemia. Ale czy taki będzie już na zawsze?

Terraformowanie to słowo pochodzące z połączenia łacińskich terra - Ziemia oraz forma - kształt. Ukuty w latach 60. XX wieku przez Carla Sagana, termin ten ma oznaczać zbiór działań, podejmowanych przez ludzkość w celu przekształcenia innych planet w środowisko zbliżone do ziemskiego. Oczywiście, pomysły tego typu pojawiały się już wcześniej - żeby wspomnieć tylko Wojnę światów Herberta George'a Wellsa, w której atakujący Marsjanie podejmują próbę przekształcenia Ziemi na wzór swojej ojczyzny. Sagan jednak jako pierwszy podszedł do sprawy naukowo.

Przyjrzyjmy się faktom; ciśnienie na Marsie stanowi 1% ziemskiego. Atmosfera składa się przede wszystkim z dwutlenku węgla. Grawitacja wynosi jedną trzecią ziemskiej, a temperatura waha się od znośnych 20 stopni Celsjusza w południe na równiku do -153 stopni na biegunach, przy czym średnia dla całej planety wynosi zdecydowanie poniżej zera.

Z drugiej strony, Mars ma podobny do ziemskiego cykl dobowy oraz podobne zjawiska pogodowe (chmury, wiatr) i klimatyczne (czapy polarne, pory roku) co Ziemia. Jest przez to dla nas zdecydowanie bardziej "swojski" od piekła Wenus czy lodowych pustyń Europy. Nie jest to może stan idealny, ale lepszego w naszym układzie nie znajdziemy.

Cztery etapy terraformowania Marsa (autor: Ittiz)
Żeby odtworzyć na Marsie warunki ziemskie potrzeba (z grubsza) trzech rzeczy:
  • wody
  • temperatury i ciśnienia pozwalających ową wodę utrzymać w stanie ciekłym
  • zawierającej tlen atmosfery
Na chwilę obecną najłatwiejszym do spełnienia (co nie znaczy łatwym) wydaje się warunek drugi. Czapy polarne Marsa składają się z dwutlenku węgla i wody. Teoretycznie wystarczy je podgrzać (na przykład przy pomocy orbitalnych zwierciadeł lub pokrycia ich ciemną, pochłaniającą ciepło warstwą), by uwalniany do atmosfery gaz wzmocnił efekt cieplarniany, co z kolei spowoduje wzrost temperatury, co z kolei znowu przyspieszy topnienie lodu. Wystarczy "jedynie" osiągnąć na biegunach temperaturę -78 stopni, przy której dwutlenek węgla od razu przechodzi w stan gazowy. Kwestią otwartą jest doprowadzenie do tego stanu. Wedle obecnych szacunków, stopienie czap polarnych pozwoli osiągnąć około 30% ziemskiego ciśnienia - resztę atmosfery trzeba będzie więc skądś... przywieźć.

Najpowszechniejszą propozycją jest importowanie z innych planet dodatkowych gazów cieplarnianych - metanu, amoniaku czy freonów. Oczywiście, mówimy tutaj o transportach rzędu tysięcy, jeśli nie milionów ton - co jest praktycznie niemożliwe w wypadku zabierania tych gazów z Ziemi. Na szczęście, jak zauważyli astronomowie, w układzie słonecznym mamy ciała pełne potrzebnych nam gazów - posiadającego węglowodorową atmosferę Tytana, złożone głównie z lodu księżyce gazowych olbrzymów (kwestia tylko, jak ewentualny megazbiornikowiec tam dostarczyć) czy... asteroidy i komety. W wypadku tych drugich sprawa jest prostsza - nie trzeba z nich nic wydobywać, wystarczy zrzucić je na Marsa z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wykorzystany do tego celu holownik można podczepić pod kolejne ciało, powtarzać do skutku. Pozostaje tylko wymyślić, w jaki sposób takim bombardowaniem nie zdewastować Marsa doszczętnie.

Mars po terraformacji, z widocznymi wulkanami Tharsis
 (autor: Ittiz)
OK, czyli mamy już atmosferę o odpowiednim ciśnieniu, zakładam również że o konieczną ilość wody zadbaliśmy przy okazji importowania gazów. Pamiętajmy jednak o obserwacjach MAVEN - wiatr słoneczny zdmuchuje z Marsa 100 gramów materii na sekundę (a po stworzeniu grubej atmosfery odpowiednio więcej). Musimy więc albo dostarczać dodatkowe gazy, albo stworzyć system ochronny dla planety. Na Ziemi systemem takim jest pole magnetyczne, generowane przez rozgrzane wnętrze planety. Mars jest geologicznie martwy - pole takie trzeba byłoby więc generować sztucznie. Najlepszym sposobem wydaje się podgrzanie od nowa żelaznego jądra, co zamieni go w gigantyczny elektromagnes. Pytanie tylko, jak doprowadzić je do odpowiedniej temperatury (rzędu 5000 - 6000 stopni Celsjusza).

Ostatnim etapem byłoby dostosowanie już istniejącej atmosfery do życia. Tutaj do akcji wchodziłyby biologia i genetyka. Odpowiednio zmodyfikowane organizmy - najpierw jednokomórkowce, potem porosty, rośliny i tak dalej - produktami swojego metabolizmu zmieniałyby atmosferę Marsa dokładnie tak samo, jak niegdyś przyczyniły się do tego na Ziemi. Oczywiście, nie trzeba tutaj czekać na zakończenie procesu kształtowania atmosfery - organizmy takie mogłyby być wprowadzone już od pierwszych dekad procesu i współtworzyć go przez cały czas.

Pytanie brzmi tylko - czy przedstawiona tutaj wizja jest w ogóle realna? Nie ulega wątpliwości, że terraformowanie Marsa to proces na długie dekady, możliwe że nawet stulecia. Proces, którego wymagania przekraczają znacząco możliwości finansowe i surowcowe dowolnego kraju naszej planety. Nie wspominając już nawet o związanych z tym niepewnościach. Wątpliwości budzą też kwestie natury etycznej - terraformowanie niemal na pewno oznaczać będzie zagładę ewentualnego rodzimego życia na Marsie. Skala projektu wydaje się wręcz niewyobrażalna.

Z drugiej strony, niewyobrażalne było kiedyś znalezienie się w kilka godzin na drugim końcu globu, przekopanie tunelu pod dnem morza czy wysłanie ludzi na Księżyc. Podobnie jak my jesteśmy świadkami tych "cudów", tak wierzę że nasze wnuki i prawnuki mogą stać się świadkami pierwszych kroków ludzkości na tym nowym - dosłownie obcym - polu.

sobota, 7 listopada 2015

Fanowski trailer Kerbal Space Program 1.0.5

Czołem!

Przepraszam za brak porządnej notki dzisiaj - jutro koło południa wrzucę coś, co powinno zrekompensować dzisiejszą obsuwę. 

W ramach przeprosin - przepiękny trailer nadchodzącej aktualizacji Kerbal Space Program autorstwa StreetlampPro.